Wypad do rodzinki w Pionkach. Było ok, do Kozienic trzymałem pod 30km/h, a potem złapały mnie światła przed skrętem do Pionek. I nie mogłem ruszyć, jechałem góra 20km/h. Położyłem się na kwadrans na poboczu. Potem jakoś poszło. W planach powrót do Warszawy po południu, nie wiem czy dam radę.
Aaaaa bomba!!! Kto nie wierzy ten trąba. A miało być tak źle. Zastanawiałem się czy dam radę i w zasadzie przewidywałem tylko dwa scenariusze: - jakoś przyjadę, ale pewnie ze średnią 1-2 km/h mniejszą, - padnę na pysk po drodze i będzie problem bo oświetlenia nie miałem. W najśmielszych marzeniach nie zakładałem, że pojadę szybciej. Na szczęście Dobra Wróżka pomogła, dodała energii, i gnałem jak wariat. A jak schodziłem po rower przed powrotem, odezwało się ścięgno i myślałem, że po paru km zrobię nawrotkę do Pionek.
Rekord z 2008 roku pobity bezlitośnie. Wtedy było 180 km, z marną średnią prędkością 20 km/h. Teraz 192 km, z 28,5 km/h. Fakt, wtedy nie potrafiłem tego co teraz i jechałem z partnerem o wiele słabszym, ale mimo wszystko.
A miało być tak ładnie. Najpierw dupsko zaczęło po 10km boleć (widocznie inaczej ustawiłem siodełko po ostatnim przewożeniu roweru samochodem), a potem po skręceniu w stronę Radomia dostałem wiatrem prosto w twarz i tak całe 27 km :( Prędkość spadła do 24km/h, język na wierzchu i zastanawiałem się czy nie zrezygnować i nawrotkę zrobić (z wiatrem raźniej :P).